Dyskusja z przedstawicielami żółtych związków zawodowych jest jak gra w szachy z gołębiem. Nieważne, jak dobrze grasz – gołąb powywraca wszystkie figury, napaskudzi na szachownicę i odleci z silnym poczuciem wygranej. Po wymianie poglądów z nimi zawsze czuje się debet. Gdyby ich spojrzenia mogły zabijać, to byłoby to kwalifikowane jako zabójstwo tępym narzędziem.
Na spotkaniu z Zarządem pojawiła się teza, że dodatkowa wolna godzina destabilizuje pracę. Byłem jedynym (!), którzy zwrócił uwagę przedstawicielom Zarządu, że druga godzina, to nie jakaś specjalna łaska, a jedynie wyrównanie dysproporcji i że żaden przełożony nie powinien mieć problemów z planowaniem pracy, gdyż sam udziela zgody na odebranie takich godzin, dlatego nie może być zdziwiony, że jakiegoś pracownika nie ma – taka oczywista oczywistość.
Przedstawicielka jednej z organizacji związkowych (przez litość nie wymienię nazwiska) wypaliła z pomysłem, żeby ruchomy czas pracy zaczynał się nie od 6.00, tylko od 5.30, bo ona zna kogoś, komu by to pasowało. Oznaczałoby to, że niektórzy dniówkowi kończyliby pracę o 13.30. Rozumiem, że znajomi pani przewodniczącej mogą być zawiedzeni taką konstatacją, ale wskazałem, że taki fakt może być negatywnie oceniany przez przełożonych, bo bez ich wiedzy pracownik jednego dnia mógłby wychodzić o 13.30, a innego o 17.00. Zaplanowanie pracy w takiej sytuacji mogłoby rzeczywiście być kłopotliwe. W mojej ocenie to klasyczne wylanie dziecka z kąpielą, bo przełożony może nie wydać zgody na ruchomy czas pracy. I tak oto robienie dobrze znajomym króliczka może i z całą pewnością skończy się cofnięciem ruchomego czasu pracy dla większości.
Odkryto, że gołąb jest w stanie pozytywnie przejść test zwierciadła (tzn. potrafi rozpoznać swoje własne odbicie w lustrze). I zapewne tak jest z żółtymi związkowcami – patrząc w lustro, widzą gołębia.
Sławomir Kamiński – wiceprzewodniczący NSZZ Solidarność przy GA ZAP SA