Dzień kończył się, spływając krwawymi promieniami zachodzącego słońca po opuncjach. Kojot leniwie wychodził na szczyt góry, by już niedługo pozdrowić księżyc. W miasteczku wszyscy szukali miejsca, gdzie mogą podsumować troski zebrane od rana i zmienić je w siłę do przeżycia następnej codzienności. Jedynie w saloonie zaczynał grać fortepian, nad którym widniał napis: „Nie strzelać do pianisty – robi co może”. Stanąłem przed jego drzwiami i z całej siły w nie kopnąłem. Nie zdążyły skrzypnąć, gdy ja i moje kolty byliśmy już w środku. Wszyscy zastygli, jakby zamienili się w słupy soli, czekali na rozwój wypadków. Nikomu nie przyszło na myśl, by nawet spojrzeć na swoje rewolwery, żeby nie prowokować mnie – najszybszego człowieka na Dzikim Zachodzie. Wzrokiem ostrym jak samurajski miecz omiotłem salę i znalazłem go, stał struchlały ze strachu w tym swoim lepiącym się od brudu ponczo i przeżartym przez insekty sombrero. Władczym głosem powiedziałem…
Tak wydarzenia poprzedniego dnia opisywał Pirytsztejn swojemu nowemu przyjacielowi, z którym właśnie osuszał czwartą butelkę mózgotrzepa na ławce w parku.
Gdyby jednak relację zdawał jakiś przypadkowy świadek, wyglądałaby ona tak:
Pirytsztejn z kiszonym ogórkiem w ręku, zataczając się, próbował staranować drzwi, które uległy pod naporem jego zwalistego cielska. Stanął w pokoju, gdzie za biurkiem rozparty jak turecki pasza siedział Wonga, który skrzywił się pogardliwie na widok nieproszonego gościa, wykałaczka w kąciku ust zrobiła zgrabną ósemkę. W drugim końcu pokoju siedziała ciągle uśmiechnięta niegdyś młoda komsomołka. Od dobrego kwadransa przekrzywiała głowę to w lewo, to w prawo i wspierając się bezgłośnym ruchem warg, usiłowała odczytać napis na zawieszonym na ścianie sztandarze.
– Całkiem Cię po…?! Jak mogłeś to podpisać? Zdradziłeś wszystkich naszych ludzi! Każdy się połapie, że w poprzednim porozumieniu dyrektorzy mieli dostać po 300 złotych, a teraz dostaną po dwa tysiące podwyżki. Przecież ludzie nas rozszarpią! – ryknął Pirytsztejn.
Krew uderzyła mu do twarzy, teraz jego głowa wyglądała jak gigantyczny burak ćwikłowy z rudymi liśćmi. Zrobił gwałtowny ruch w przód i uniósł pięść nad głowę.
Wonga popatrzył na niego spokojnie i płynnym ruchem uniósł nad blat biurka obrzyna, drugą ręką pogładził go pieszczotliwie, odchylając kurek i wysyczał:
– Powtórz.
Pirytsztejn nie powtórzył, był nieruchomy jak rzeźba w Wieliczce. Niegdyś młoda komsomołka uśmiechała się bardziej, bo fakt, że nie udało się złożyć liter, przyniósł jej ulgę – mogła dzięki temu włączyć się w bieg wydarzeń.
– Nigdy – zaczął Wonga. – Do niczego nie dojdziesz, a bez mojego strategicznego myślenia zginiesz jak Sasza w Disneylandzie. Pomyśl, do tej pory musieliśmy podlizywać się 500 ludziom, bo tylu mamy członków, a teraz zrobiliśmy dobrze kilku, którzy za nas będą trzymać za mordę tych 500. Czujesz teraz genialność planu, prostaku?
Pirytsztejn westchnął, bo wiedział, że znowu wyszedł na głupka. Niegdyś młoda komsomołka podświadomie wyczula, że jedyne, co może rozładować atmosferę i uczcić szczęśliwy finał tego nieporozumienia – to śpiew. Wstała gwałtownie i zaczęła czystym basem śpiewać:
– Pust wsiegda budiet sonce, pust wsiegda budiet nieba…
Wonga i Pirytsztejn spojrzeli z ukosa na siebie. Ich ramiona opadły niemal równocześnie. Wonga uniósł obrzyna, wymierzył w głowę niegdyś młodej komsomołki i nacisnął spust. Rozległ się cichy trzask.
„O kur…, nie był załadowany”, pomyśleli wszyscy jednocześnie.