Od klęczenia przed palantirem bolały go nogi, a od notowania poleceń ręka. Wiedział jednak, że zarówno ból jak i poniżenie będzie mógł delegować w dół. Regularne łączenie się z Mordorem było jego obowiązkiem – tak jak pozostali magowie odbierał instrukcje do działania na następny tydzień. Lekko uwierało jego ego, że nie łączył się z nim sam Władca, ale delegował do tego orka, wprawdzie tego z dawnych dni – chciał wierzyć nawet, że to Azog – jednak tak czy inaczej: orka.
Dostał jasne instrukcje i teraz przechodził do czynów.
Oddział najlepszych z najlepszych Urk-hai liczył 51 sztuk. Byli zaprawieni w bojach, oddani i wierni, bo zblatowała ich nie lojalność i przyzwoitość, ale grabież.
Teraz musiał odbyć się rytuał. Podniosłość chwili wisiała na włosku, bo Pirytsztejn, który trzymał miskę z wapnem, wyglądał mocno kretyńsko z tym ślinotokiem i oczami, które albo usiłowały wyskoczyć z orbit, albo chciały przeskoczyć przez nos.
Wonga ignorował go, zanurzał w płynie dłoń i kładł ją na czole każdego z bojowników, wypowiadając przy tym tajemnicze zaklęcie w języku, który przed chwilą wymyślił.
Gdy położył znamię na ostatnim, wszedł na zydelek, sam sobie przyłożył białą rękę na czole i wykrzyknął tak dramatycznym głosem, że oczy Pirytsztejna rozbiegły się w przeciwne strony, by sekundę później wbić się pokornie w ziemię tuż przy dużym palcu lewej nogi.
– Idźcie i głoście, że czas jest bliski, nadchodzi jasność, koniec ciemnoty jest bliski! Jeśli nie wygramy, skończy się świat, jaki znamy, będziemy żyli jak inni – bez fruktów, z dala od koryta. Kto wie, może nawet będziemy musieli oddać zagarniętą kasę! Idźcie, straszcie, obiecujcie, kłamcie, jak trzeba – porywajcie dzieci, zgwałćcie ich konie, odjedźcie na kobietach.
Po ostatnim zdaniu drużyna krzyknęła:
– Wódz, wódz, najwyższy wódz, niech chwała będzie tobie, wodzu!
Tylko jeden wstrzymał się od entuzjazmu – widać jemu przekaz wszedł wolniej, bo wybuchł, gdy inni ucichli.
Wonga z dumą patrzył na swoje zastępy. Zszedł z zydelka i półgębkiem zapytał:
– Pirytsztejn, powiedz mi, czemu ty teraz śmierdzisz nie tylko bimbrem, ale też paliwem lotniczym?
– O wielki, o cudowny. Mieszam eliksiry, żeby mieć większy odlot– zamknął jedno oko. Drugie w tym czasie tańczyło kankana.